|
KRONIKA PRZYGÓD
MISJA ZAGADEK
Jerzy Jankowski, klasa I
opieka dydaktyczna dr Joanna Jagodzińska
Rozdział VI: Nie mogłeś zginąć
Kiedy wróciliśmy do bloku od razu poszliśmy do Bartka mieszkania, gdyż jego rodzice byli w domu i mogli obejrzeć co mu się stało w głowę. Okazało się, że to tylko mały guz, a zemdlał pewnie z emocji, ale lepiej, żeby się położył do łóżka. Zdecydowałem z Markiem, że my też zostaniemy chociaż miałem na teraz trochę inne plany. Mimo wszystko lepiej byłoby opowiedzieć wszystko Markowi i Bartkowi o tym co oni nie spostrzegli, a ja tak, zanim mój brat znienawidzi mnie do końca za to, że prawie go zabiłem. Idiota z niego! Jak można było nie zauważyć tego co było oczywiste.
-Dobrze. No, więc byłem pewien, że on cię nie zabije- skierowałem początek mojego monologu ku Markowi przypominając sobie tym samym moment w którym on objaśniał nam jak rozwiązał dwa wersy zagadki. Właściwie to wtedy nie był moment, a teraz zanosiło się na dłużej.- Naprawdę wiedziałem, że on cię nie zabije.
-Jak to! Przecież przystawił mi pistolet do żeber!- oburzył się Marek, a na samo wspomnienie tamtej sytuacji z jego oczu trysnął strumień łez.
-Jesteś pewien, że to był pistolet? Bo ja nie byłbym tego taki pewien.
-Łatwo ci mówić, stałeś w końcu kilkanaście metrów od niego!
-Nawet jakbym stał na twoim miejscu byłbym pewien, że jestem bezpieczny, ponieważ chwilę przed tym zawiał wiatr i przycisną prochowiec do jego ciała, w tamtym momencie nie było widać żadnego pistoletu, a muszę powiedzieć, że doskonale, że to tak nazwę: "zakreślił się" portfel i klamra od paska, żadnego przedmiotu przypominającego broń palną!
-Może myślałeś, że to był portfel, albo myślałeś, że tam była klamra, a jedno z nich było kaburą od pistoletu- próbował oddalić od siebie wizję, że tak bardzo się mylił, że płakał przez swoją pomyłkę. To był po prostu mój brat. Osoba, która nienawidzi się mylić.
-Oddalę od razu też teorię, że wyciągnął pistolet zza pleców, czy może jak to mają niekiedy policjanci, że miał kaburę pod pachą. Otóż facet włożył rękę pod pachę i od razu, jakimś cudownym sposobem miał w ręku pistolet, a trzymał rękę przy brzuchu, czyli pod tym co ja nazwałem portfelem, a nad tym co uznałem za klamrę. Być może jedno z nich było kaburą, ale on trzymał rękę ciągle w tym samym miejscu , ani razu jej później nie poruszył by sięgnąć po prawdziwy pistolet. Chociaż wątpię by go miał, bo jakby tak było wyjąłby go od razu i postraszył pistoletem, który byśmy widzieli, a to nie ukrywam, że by na mnie podziałało.
-Chcesz powiedzieć, że cały ten czas trzymał wycelowany we mnie palec?
-Owszem, a tak właściwie to czułeś ciepłe coś co było przyciśnięte do ciebie? Wiesz, to co nazwałeś lufą pistoletu.
-Tak, ale myślałem, że pod ubraniem lufa by się nagrzała…
-Nie myliłeś się. Mogłaby się nagrzać lufa tego pistoletu o ile temperatura powietrza przewyższałaby 40oC była taka?
-Rzeczywiście, to niemożliwe, gdyż było okropnie zimno przez ten wiatr. A skąd wiedziałeś, że temperatura powietrza musiałaby mieć ponad 40oC?- nie mówił tego tym razem ze sceptycyzmem, bo nie chciał się ze mnie nabijać jako z kujona. widocznie był po prostu ciekaw.
-Nie wiem, ale wydaje mi się, że to jest dość odpowiednia temperatura- skończyłem by zaczerpnąć powietrza i nagle usłyszałem na klatce schodowej kroki. Czym prędzej pobiegłem do drzwi by spojrzeć przez wizjerek kto nadchodzi, ale to nie szli moi rodzice, więc ze spokojem wróciłem do zaskoczonego brata i ciekawego dalszej opowieści Bartka.
-A, że ten mężczyzna wyglądał na dość pulchnego byłem pewien, że jego palec mógłby uchodzić za lufę pistoletu i widocznie on też tak sądził- kontynuowałem swą opowieść.
-Ale skoro wiedziałeś o tym cały ten czas, dlaczego mnie nie poinformowałeś, że ten facet mi nic nie zrobi?
- Bo wtedy ten gościu też by to usłyszał, a na to nie mógłbym pozwolić, gdyż tak długo jak on myślał, że wszyscy jesteśmy przekonani o pistolecie, tak długo był niegroźny, a kiedy bym powiedział mu wprost, że kłamie i, że ma palec zamiast broni mógłby wyjąć nóż, który np. miałby z tyłu. Tak to nie miał po co wyciągać noża, bo myślał, że to i tak mnie nie przekona.
-Skąd wiesz, że tak myślał?
-Ponieważ pod koniec drżał mu głos, a wątpię, że z zimna, lub z emocji, raczej ze strachu, że upuszczę do wody kartkę- w tym momencie znów rozległy się kroki na klatce schodowej i znowu pobiegłem sprawdzić kto to, lecz to był listonosz, a nie rodzice. Po chwili wróciłem, a na początek powitały mnie zwątpienia Bartka:
-Eee, Mateusz ty to chyba nie oglądasz filmów, a co byś zrobił gdyby facet miał w rękawie pistolet. Przecież sięgając pod płaszcz mógł go sobie wysunąć z niego i już miał w ręku broń palną.
-Racja. Mogło tak się zdarzyć, ale nie myśl, że ryzykowałbym czyjekolwiek życie. A o tej możliwości też myślałem. W końcu mógł nagrzać lufę przez ciągłe trzymanie jej przy ramieniu, a nawet jak wychodził zza drzewa to przecież miał założone na siebie ręce może po to, aby mu broń nie wypadła? Ale w takim razie musiałby ją mieć zabezpieczoną, gdyż nie wiem, czy chciałbyś mieć tak zupełnie przypadkowo odstrzeloną przez siebie samego rękę.
-Raczej nie- odpowiedział Bartek chociaż pytanie było raczej retoryczne.
-A jeżeli miał zabezpieczoną broń to na pewno nie mógłby z niej strzelić- ciągnąłem dalej.
-A jakby ją odbezpieczył?- zadał kolejne pytanie Bartek myśląc tym samym, że obali moją teorię.- Mógł przecież załamywać głos z tego powodu, że aby zdobyć kartkę będzie musiał kogoś zabić i to go przerażało.
-Jakby ją odbezpieczył to mógłby strzelić, ale nie mógł tego zrobić z trzech powodów. Pierwszym powodem jest to, że naprawdę trudno jest odbezpieczyć broń jedną ręką, a przecież jedna ręka najpierw zwisała mu po prostu przy jego boku kiedy mierzył we mnie, a kiedy mierzył w Marka trzymał go nią, a nawet jakby odbezpieczył broń jedną ręką to by wydało jakiś dźwięk, dość głośny. Możemy też przyjąć, że wykonał to po cichu, ale on właśnie stracił córkę, więc na pewno nie zabiłby komuś syna, ponieważ rozumie co to oznacza i na własnym przykładzie wie, że większość rodziców zrobiłaby wszystko by ich dziecku nie stała się krzywda- kiedy zakończyłem swą jakże ruszającą serca mowę usłyszałem kroki na klatce schodowej i tym razem to byli rodzice.
-Marek zbieramy się- rozkazałem bratu i czym prędzej pobiegłem do drzwi na korytarzu, ale stanąłem przed nimi i poczekałem na Marka.- Aha jutro mamy sprawdzian z matematyki- oznajmiłem i mrugnąłem porozumiewawczo.
-Co? jutro?…Aha, rozumiem- i wtedy wyszliśmy na korytarz.
-Tato…Tak sobie myślę, czy mógłbyś podwieźć nas do Patryka? Potrzebuję zeszytu od matematyki, bo jutro mamy sprawdzian, a ja zapomniałem o tym sprawdzianie i pożyczyłem Patrykowi mój zeszyt- poprosiłem.
-Patryk? To ten na wózku?- dociekał tata.
-No, bo tato pada na dworze deszcz, a ja muszę mieć ten zeszyt- mówiąc to wiedziałem, że Patryka nie ma w domu, ale miałem plan i nawet Marek wymachujący w powietrzu rękoma i kręcąc za taty głową nie zniszczy mojego planu. Pierwszy punkt planu to było lekkie kłamstwo o którym tata wiedział.
-Mateuszu naprawdę pożyczyłeś mu zeszyt?- pytał wtedy tata.-"Czyżbyś zapomniał, że Patryk ostatnio wyjechał do Warszawy?"- tego na szczęście nie mówi dając mi tym samym szansę na "zauważenie błędu", wytłumaczenie i przeprosiny.
-Och! Racja tato! Wydało się. wiem, że od razu powinienem powiedzieć, że chcę jechać do Kasi po zeszyt, ale nie wiedziałem jak na to zareagujecie i co pomyślicie. No, ale teraz całkowicie zapomniałem, że Patryk pojechał do tego lekarza w Warszawie. Przepraszam, że kłamałem, ale zeszytu potrzebuję naprawdę- to też było kłamstwem, ale tata o tym nie wiedział. Ponadto na to ostatnie słowo dałem taki nacisk, że przekonałem tatę do końca, co było tylko efektem ubocznym, gdyż chciałem tylko dać Markowi do zrozumienia, aby skoczył do pokoju po mój zeszyt od matmy, bym od Kasi Kwiatkowskiej nie wrócił z pustymi rękoma.
Plan oczywiście spełnił swoją rolę, gdyż jak mógł mój perfekcyjny plan nie wypalić. Plan ten wymyśliłem kilka lat temu wykorzystując taty słabą stronę, a mianowicie: słabość do przyznawania się do kłamstwa.
Rozdział VII: Czerwone trampki
Uff, no i według planu idę teraz do Kwiatkowskich. poszedłem tam oczywiście z bratem tyle, że on do tej pory wie tylko tyle, że na pewno nie idę tam po zeszyt. Idąc przez chodnik wręczył mi zeszyt, który ciągle miał włożony pod bluzką. Za to ja służyłem mu instrukcją. I już po chwili zapukałem do drzwi.
-Oby otworzyła mi pani Kwiatkowska. Boże proszę Cię oby to ona otworzyła te drzwi- błagałem po cichu. Drzwi się rozwarły i już po chwili pojawiła się w nich pani Kwiatkowska, miała na sobie fartuch, a w ręce nożyk i ziemniaka. "-Uff- odetchnąłem z ulgą w myślach."
-Dzień dobry pani, czy zastałem Kasię? Właściwie to przeprasza, że nachodzę, ale chciałbym pożyczyć jej mój zeszyt od matematyki, bo jutro jest sprawdzian, a jej nie było już od tygodnia…- właściwie to dopiero teraz zauważyłem, że pani płakała i zorientowałem się, że przecież jeśli mam rację to nie powinienem mówić o nieobecności Kasi. zresztą to w ogóle ja nie powinienem tu teraz stać i rozmawiać tylko Marek to powinien zrobić bo on potrafi z dorosłymi rozmawiać.
-Niestety Kasi póki co nie ma w domu i jakiś czas nie będzie, a zeszyt możesz sobie zatrzymać- powiedziała matka Katarzyny, a ja przekląłem los, że to ja się w to wplątałem i, ze to ja muszę wykonać tę niewdzięczną misję.
-A Kasia pojechała z panem Romanem na jakąś wycieczkę. tak? A pani za nią tęskni?- zapytałem wiedząc, że zaraz nastąpi łkanie (aha pan Roman to ojciec Kasi).
-Tak- odpowiedziała dwuznacznie pani Kwiatkowska, buchnęła płaczem i zatrzasnęła drzwi, ale ja już dowiedziałem się dosyć dużo. Już mi wystarczy tych informacji, mimo, że odpowiedź matki Kasi była dwuznaczna, ale to mi wystarczy, oraz to, że zobaczyłem pod
kaloryferem czerwone trampki…
Rozdział VIII: Tłumaczenia
Kiedy po powrocie opowiedziałem im wszystko z rozmowy z panią Kwiatkowską spodziewałem się, że teraz Marek opowie mi swoją historię, ale nie, kazali mi opowiadać od początku no, więc opowiedziałem im co wiedziałem.
-W ogóle wszystko sprowadza się do tego rabunku w Radiu- tak ja właściwie zacząłem, bo nie dane mi chyba było skończyć jeszcze dnia dzisiejszego, ponieważ tej historii jeszcze Bartek nie słyszał, więc Marek sprawozdał mu wszystko tak jak to nam opowiedział rano przy śniadaniu nasz tata. Słowo w słowo, nawet przy tym dziwnym napisie powiedział tak:
-A na tej kartce był napis, że albo "Wszyscy Antkowie się idą apteki", albo "Każdy Antek się idzie apteki"- a kiedy opowiedział już wszystko włączając nawet to, że z początku myślał, że to nic nowego ten napad, ale później zmienił zdanie (czyli zupełnie jak ja). To wtedy ja kończyłem swoją już zaczętą opowieść.
-No, więc najpierw nie wiedziałem o co chodzi z tym napisem. myślałem, że może jakiś wariat uciekł ze szpitala psychiatrycznego i włamał się do Radia, ale kiedy później tamten człowiek na nas napadł i chciał zabrać nam zagadkę, powiedział, że porwano mu dziecko.
-Trzeba też dodać, że od razu się poprawił, że to jego klientowi porwano dziecko- sprostował moją wypowiedź mój brat.
-No niby tak, ale wiedziałem, że ludzie w naprawdę rzadkich przypadkach się tak mylą, a po za tym…
-Dobra już ci wierzymy!- zakrzyknęli równocześnie Marek i Bartek pewnie chcąc tym sposobem mnie powstrzymać przed objaśnianiem dlaczego sądziłem, że to naprawdę było dziecko bandyty, ale czasami też jestem uparty, więc ciągnąłem swoje wywody dalej.
-A, więc ten detektyw wydawał się być amatorem, a ludzie raczej wolą, żeby ich sprawą pokierował profesjonalista i stąd właśnie wiedziałem, że ten człowiek samemu prowadzi dochodzenie, nie stać go, lub porywacze zagrozili zabiciem jego dziecka. wiedziałem, więc, że to jego dziecko zostało uprowadzone. Potem zaś zauważyłem w jego oczach strach, gdy ostrzegał, że marka zabije i choć wiedział, że z pewnością tego nie zrobi, bo nie miał broni, to myślał, zapewne, że tak samo jest z jego córką, że ktoś jej grozi, ale strach był wielki, więc przyjąłem, że jego dziecko, bo właściwie wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to dziewczynka jest w jakiś sposób podobna do ciebie. Pomyślałem, że to chłopiec, albo ktoś w twoim, tzn. naszym wieku. No i wtedy właśnie przypomniałem sobie sen sprzed kilku dni i wiem, że to trochę głupie, ale wierzę, że sny w jakimś stopniu przewidują przyszłość, a w tym śnie były wypowiedziane zaledwie trzy słowa: "Wiek jest najważniejszy".
-Niech zgadnę- poprosił Bartek.- Stąd wiedziałeś, że to jest ktoś kto jest w twoim wieku, a więc z twojej klasy być może, a że od dawna nie ma Kasi w szkole to skojarzyłeś te fakty i pojechałeś do jej domu po to, aby się upewnić, że masz rację, ale mimo wszystko nie dowiedziałeś się, czy Kasia wyjechała z tatą na wycieczkę, czy ta pani płacze z tęsknoty za nią, bo ją porwano.
-Prawie we wszystkim się zgadza- przytaknąłem nie do końca.
-Prawie?!- zapytali równocześnie, ale jedynie Marek dokończył:- ty coś ukrywasz.
-Tak, ponieważ facet, który nas napadł był wysoki, pulchny, miał ponad czterdzieści lat i szramę na policzku.
-Przecież ty mi właśnie opisałeś ojca Kasi- zdumiał się Marek.- To ty podejrzewałeś pana Kwiatkowskiego! Tak rzeczywiście. Teraz rozumiem, czemu rzuciłeś swoją czapkę pod okno do kuchni i przed naszym ojcem udawałeś, że wiatr ci ją porwał i to dlatego kazałeś mi po nią iść, oczywiście po to, by pana Kwiatkowskiego tam wypatrywać!
-Tak! Czy jego szrama jest w kształcie błyskawicy?- dopytywałem tym razem ja.-Bo tamten, co nas napadł miał taką.
-Niestety, ale ja go nie widziałem w kuchni. nie widziałem go w ogóle- ze smutkiem wyjawił mój brat.
-Czyli wszystko na nic!- zakrzyknął Bartek.
-Niekoniecznie, czy pamiętacie jakie miał buty ten niby-detektyw z niby-pistoletem?- pytałem znowu
-Buty?- zdziwił się Marek.- Wtedy byłem tak śmiertelnie przerażony i miałem zwracać uwagę na jakieś głupie…
-Czerwone trampki- przerwał dramatyczną wypowiedź mojego brata Bartek.
-To się zgadza. Wiecie co? Oceniłem, że od bloków do domu Kwiatkowskich jest dość daleko, więc uważam, że jak my tam wchodziliśmy to było świeżo po tym jak do domu mógłby wrócić piechotą pan Kwiatkowski. A w domu podczas rozmowy z panią Kwiatkowską zauważyłem jak na kaloryferze leżały czerwone trampki, a jak myślicie co one tam robiły?
-Suszyły się- zauważył osobnik z guzem na głowie szczęście, że przez tego guza nie jest mniej inteligentny.
-No właśnie, buty na kaloryferze z pewnością się suszyły, a robiły to dlatego, że były mokre, lub chociaż wilgotne, więc ktoś najprawdopodobniej był na dworze, ale Kwiatkowscy mieli ziemniaki w piwnicy, którą z kolei mieli oczywiście w domu, a jak matka Kasi otworzyła mi drzwi to trzymała w rękach nożyk i ziemniaka, więc pewnie od pewnego czasu nie wychodziła na dwór, bo była zajęta obieraniem, a zatem to nie ona wychodziła na dwór i tym samym odrzucamy możliwość, że to ktoś podobny do ojca Kasi zabrał zagadki, a te trampki to był zwykły zbieg okoliczności, ponieważ tylko on mógł je zmoczyć. A jeśli nawet to pan Kowalski i tak był w domu i słowo "tak" wypowiedziane przez matkę Kasi dotyczyło tęsknoty za porwaną dziewczyną.
-I rzeczywiście tak musi być, bo teraz się wszystko zgadza. Szkoda tylko, że ojciec zaginionej zabrał zagadki, bo nie wiem jak wy, ale ja już tak słowo w słowo, znak w znak tej treści nie pamiętam- żałował Marek.
-Hej! Chyba nie wszystko stracone!- pocieszałem.- A to dlatego, że rozwiązując te zagadki u nas w pokoju przepisałem wszystko jak najdokładniej!
-Eee…pewnie zmokło po tej akcji przy fontannie.
-Nie, ponieważ zostawiłem je na stole. Hej, mam! A propos fontanny. Mam nowe rozwiązanie.
c.d.n.
|